Średnio 3-4 razy do roku mam kryzys
spodniowy. Bluzki, kurtki, swetry, buty i masę innych rzeczy mogę
mieć na lata, ale nie spodnie. Te wytrzymują mi maksymalnie rok. I
niech mi nikt nie mówi, że to wina marki. ”Testowałam” już
zdecydowana ich większość. Z różnych przedziałów cenowych. Od
tych za pięćdziesiąt do tych za dwieście pięćdziesiąt złotych.
Te z dolnej granicy żyły czasem tyko 4 miesiące, a te z górnej do
półtora roku. Ale to różnie bywało. Najkrócej te z H&M i
New Looka.
Zapewne kryzysy by nie następował,
gdybym w miarę regularnie(raz na miesiąc lub dwa) kupowała sobie
nowe ubrania. Nie ma tak dobrze. Nie cierpię zakupów. Chodzę na
nie naprawdę rzadko. Do tak radykalnego posunięcia, w moim
przypadku, może zmusić mnie tylko parę czynników takich jak:
gderanie mojej matki nad uchem, że nie mam się w co ubrać, moja
współlokatorka(cwana bestia, wie jak mnie na nie zaciągnąć
podstępem) i sytuacja.
W minionym tygodniu zmusiła mnie do
tego sytuacja. I się zaczęła przeprawa przez męki. Bo sezon nie
na długie spodnie ale pogoda nie zachęca do noszenia szortów.
Modele, które by mnie interesowały, z reguły znajdowały się na
tych wszystkich wieszakach z wielkim napisem PRZECENA. Niby fajnie,
tylko nie ma tam pełnej rozmiarówki. Są te przypominające mały
spadochron albo dla osób żyjących na dwóch liściach salaty przez
cały dzień. Tych rozmiarów pośrodku nie ma za wielu.
Tak w ogóle, rozmiar to zupełnie
osobna historia. Przekonałam się, że w zależności od sklepu,
modelu a nawet długości nogawki mogę mieć zupełnie inny.
Moim planem było nabyć długie jasne
dżinsy. Rurki czy skinny. Możliwe że to jedno i to samo, tylko ja
w swojej ignorancji tego nie dostrzegam. Bywa.
Tryskając optymizmem i posiadając
trochę wolnego czasu raźnym krokiem udałam się na zakupy. Mój
schemat zawsze wygląda mniej więcej tak samo. Najpierw kolor, potem
krój a na końcu rozmiar. Dzięki temu ograniczam liczbę
przymierzanych rzeczy do maksymalnie trzech. Ale nie tym razem. Przy
siódmej parze zaczynała drgać mi powiek. Przy dziesiątej miałam
już poważne wątpliwości, czy to ze mną, czy może, to ze
spodniami jest coś nie tak. W kolejnych sklepach już nie chciało
mi się szukać. Podchodziłam do znudzonej lub zajętej graniem na
telefonie ekspedientki i w miarę zwięźle opisywałam to, czego
potrzebuje. Mimo ich najszczerszych chęci pomocy, a raczej
spławienia mnie zadowolonej z nową parą spodni, żadnej się nie
udało znaleźć idealnie pasujących na mnie spodni. Zawsze było z
nimi coś nie tak.
Skończyło się zmarnowaniem dwóch
godzin i przymierzeniu okołu dwudziestu par spodni.
Konkluzje? Nawet kilka.
Większość spodni to chyba projekty
homoseksualnych panów, którzy o kobiecej sylwetce nie mają bladego
pojęcia. Twórzcie ubrania dla facetów, bo nie wiecie co to to
biodra i uda.
Nie należy wierzyć ekspedientką.
Jeśli twierdzisz, że widać Ci linię bielizny to tak jest. I
kropka. One nie chcą tego widzieć albo im się nie chce.
Cena nie gra roli. Można wyglądać
tak samo beznadziejnie w spodniach za sto i za dwieście złotych. Ba
nawet materiał będzie tej samej jakości. A ja za metkę nie będę
płacić. Za cała resztę, owszem, z przyjemnością.
Spodnie w końcu kupiłam. Zupełnie
innego dnia, szukając długiej spódnicy na lato.