poniedziałek, 17 czerwca 2013

Jak próbowałam kupić spodnie...


Średnio 3-4 razy do roku mam kryzys spodniowy. Bluzki, kurtki, swetry, buty i masę innych rzeczy mogę mieć na lata, ale nie spodnie. Te wytrzymują mi maksymalnie rok. I niech mi nikt nie mówi, że to wina marki. ”Testowałam” już zdecydowana ich większość. Z różnych przedziałów cenowych. Od tych za pięćdziesiąt do tych za dwieście pięćdziesiąt złotych. Te z dolnej granicy żyły czasem tyko 4 miesiące, a te z górnej do półtora roku. Ale to różnie bywało. Najkrócej te z H&M i New Looka.
Zapewne kryzysy by nie następował, gdybym w miarę regularnie(raz na miesiąc lub dwa) kupowała sobie nowe ubrania. Nie ma tak dobrze. Nie cierpię zakupów. Chodzę na nie naprawdę rzadko. Do tak radykalnego posunięcia, w moim przypadku, może zmusić mnie tylko parę czynników takich jak: gderanie mojej matki nad uchem, że nie mam się w co ubrać, moja współlokatorka(cwana bestia, wie jak mnie na nie zaciągnąć podstępem) i sytuacja.
W minionym tygodniu zmusiła mnie do tego sytuacja. I się zaczęła przeprawa przez męki. Bo sezon nie na długie spodnie ale pogoda nie zachęca do noszenia szortów. Modele, które by mnie interesowały, z reguły znajdowały się na tych wszystkich wieszakach z wielkim napisem PRZECENA. Niby fajnie, tylko nie ma tam pełnej rozmiarówki. Są te przypominające mały spadochron albo dla osób żyjących na dwóch liściach salaty przez cały dzień. Tych rozmiarów pośrodku nie ma za wielu.
Tak w ogóle, rozmiar to zupełnie osobna historia. Przekonałam się, że w zależności od sklepu, modelu a nawet długości nogawki mogę mieć zupełnie inny.
Moim planem było nabyć długie jasne dżinsy. Rurki czy skinny. Możliwe że to jedno i to samo, tylko ja w swojej ignorancji tego nie dostrzegam. Bywa.
Tryskając optymizmem i posiadając trochę wolnego czasu raźnym krokiem udałam się na zakupy. Mój schemat zawsze wygląda mniej więcej tak samo. Najpierw kolor, potem krój a na końcu rozmiar. Dzięki temu ograniczam liczbę przymierzanych rzeczy do maksymalnie trzech. Ale nie tym razem. Przy siódmej parze zaczynała drgać mi powiek. Przy dziesiątej miałam już poważne wątpliwości, czy to ze mną, czy może, to ze spodniami jest coś nie tak. W kolejnych sklepach już nie chciało mi się szukać. Podchodziłam do znudzonej lub zajętej graniem na telefonie ekspedientki i w miarę zwięźle opisywałam to, czego potrzebuje. Mimo ich najszczerszych chęci pomocy, a raczej spławienia mnie zadowolonej z nową parą spodni, żadnej się nie udało znaleźć idealnie pasujących na mnie spodni. Zawsze było z nimi coś nie tak.
Skończyło się zmarnowaniem dwóch godzin i przymierzeniu okołu dwudziestu par spodni.
Konkluzje? Nawet kilka.
Większość spodni to chyba projekty homoseksualnych panów, którzy o kobiecej sylwetce nie mają bladego pojęcia. Twórzcie ubrania dla facetów, bo nie wiecie co to to biodra i uda.
Nie należy wierzyć ekspedientką. Jeśli twierdzisz, że widać Ci linię bielizny to tak jest. I kropka. One nie chcą tego widzieć albo im się nie chce.
Cena nie gra roli. Można wyglądać tak samo beznadziejnie w spodniach za sto i za dwieście złotych. Ba nawet materiał będzie tej samej jakości. A ja za metkę nie będę płacić. Za cała resztę, owszem, z przyjemnością.

Spodnie w końcu kupiłam. Zupełnie innego dnia, szukając długiej spódnicy na lato.